Już w najbliższą niedzielę, 13 października, rowerzyści z Łęcznej i okolic mogą wziąść udział w rajdzie zamykającym tegoroczny…
Czytaj całośćZapobiec klęsce
7341 odsłon do 05.01.2022
Zapobiec klęsce
wrzesień ‘39 alternatywnie
książka Ryszarda Nowosadzkiego
redaktora Gazety Regionalnej „Pojezierze”
„Zapobiec klęsce” jest próbą analizy przyczyn, które doprowadziły do klęski we wrześniu 1939 roku. Błędów zarówno w przygotowaniach do wojny jak też sposobie jej prowadzenia. Autor pokazuje proces budowania Wojska Polskiego, osiągnięte efekty, barwnie relacjonuje przebieg walk w pierwszych dniach września. Na tej kanwie dokumentuje pomyłki i zaniechania ówczesnych władz cywilnych i wojskowych. Dalej ukazuje jak w tamtych realiach gospodarczych można było lepiej przygotować polską armię (opierając się o dokładne wyliczenia) do nieuchronnego starcia z hitlerowską machiną wojenną. Jak można było wystawić więcej dywizja, lepiej je uzbroić, wyposażyć w nowe skonstruowane w II RP bronie, bardziej zmotoryzować, zaopatrzyć w sprawną łączność. Autor nie ogranicza się jednak tylko do wytykania błędów, ale w barwny sposób buduje alternatywną rzeczywistość, pokazuje jak mogłoby być, gdyby nie pomyłki naszych przodków z II RP. Pod tym i tylko pod tym względem książkę można zaliczyć do tak popularnych dzisiaj historii alternatywnych.
Opisy bitew uzupełniają szkice ich przebiegu oraz zdjęcia sprzętu używanego przez obie armie.
W lutym książka trafi do większości tradycyjnych księgarń w regionie, będzie też dostępna w ogólnopolskich księgarniach internetowych, głównie specjalizujących się w tematyce historycznej.
Książka formatu B5, 304 strony, cena w księgarni 32,50 zł
Książkę można też zamówić bezpośrednio w wydawnictwie, pisząc maila na adres rTen adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. W odpowiedzi będą zasady zakupu książki. Cena u wydawcy 20 zł plus koszty wysyłki - 9,90 zł.
Poniżej kilka fragmentów tej publikacji
Ze wstępu:
Kampania wrześniowa 1939 roku w zbiorowej świadomości Polaków zajmuje szczególne miejsce. Pomimo upływu siedemdziesięciu siedmiu lat jej wspomnienie wciąż jest żywe i w specyficzny sposób uwiera naszą dumę narodową. Nie chodzi już nawet o samą klęskę – do tych jesteśmy przez historię przyzwyczajeni. Cierniem w ranie jest brak chociażby lokalnych zwycięstw, wygranych bitew. Grunwald, Kircholm, Kłuszyn, Chocim czy Wiedeń są jasnymi odniesieniami do ciężkich i toczonych ze zmiennym szczęściem walk z Niemcami, Szwedami, Rosjanami czy Turkami. Nawet nasze zakończone klęską powstania miały swoje Racławice, Olszynkę Grochowską czy Iganie. W końcu ulegaliśmy przewadze ale i biliśmy wroga. Dzięki pamięci tych bitew o wiele łatwiejsze było odzyskanie niepodległości po latach zaborów.
Wrzesień 1939 roku takich latarni nie miał. Owszem nie zabrakło przykładów męstwa i heroizmu. Bohaterska obrona Wizny, Westerplatte, Węgierskiej Górki, Helu czy Warszawy, świadczyły o męstwie żołnierza, ale wszystkie zakończyły się kapitulacją. Kampania wrześniowa była bowiem tylko wojną obronną, szeregiem opóźniających starć, po których następował wymuszony i nieodwołalny odwrót lub kapitulacja. Nawet bitwa nad Bzurą to tylko świetny zamysł operacyjny, który zamiast przebicia się dwóch armii do oblężonej Warszawy zakończył się ich rozbiciem i klęską. Z taką sromotną przegraną do dzisiaj nie potrafimy się spokojnie uporać i pogodzić. (…)
Jeszcze dobrze nie przebrzmiały echa dział, a już w kraju i na obczyźnie całe sztaby polityków, historyków oraz samych wojskowych zaczęły poszukiwania źródeł wrześniowej klęski. (…) Z krytyką przebiegu i efektów kampanii wrześniowej rzucili się wszyscy wcześniej odsunięci od władzy i wydawali wyroki.
Najprościej zrobili to komuniści, którzy całą winę zrzucili po prostu na „burżuazyjne rządy sanacji”, które nie dość, że zwalczały jedynie słuszną ideę powstania postępowego, klasowego państwa powszechnej szczęśliwości robotników i chłopów, to jeszcze odrzuciły sowiecką ofertę sojuszu przeciw Niemcom. Ale czego można było oczekiwać od ludzi, którzy w czasach wojny polsko-bolszewickiej, nieraz czynie, brali w niej udział – po rosyjskiej stronie.
Inaczej do całej sprawy podszedł rząd na emigracji. Już 10 października 1939 roku na IV posiedzeniu Rady Ministrów zadecydowano o powołaniu Komisji rządowej dla ustalenia przebiegu zdarzeń w Polsce, której zadaniem miała być rejestracja faktów oraz zbieranie i zabezpieczenie wszelkiego rodzaju dokumentów i danych, dotyczących przebiegu zdarzeń ostatnich miesięcy w Polsce. (…)
Chociaż zwolennicy sanacyjnych rządów do dzisiaj kwestionują rzetelność prac Komisji, to jej działalność rzuciła nowe światło na przygotowania do wojny i przebieg działań wojennych, chociaż nigdy nie doprowadziła do nawet symbolicznego ukarania winnych. Dzisiaj robią to historycy i analitycy. Z różnym skutkiem.
Wiemy już jednak z całą pewnością, iż w czasie kampanii wrześniowej dowódcy i sztabowcy polscy na różnych szczeblach planowania i dowodzenia popełnili wiele możliwych do uniknięcia błędów w sztuce wojennej i jej wykonaniu. Były to zarówno błędy w podejmowaniu decyzji, jak
i dystrybucyjne, personalne lub taktyczne. Podobnie było z przygotowaniem państwa i armii do działań wojennych. Wszystko wskazuje, że można to było zrobić znacznie lepiej. (…)
Książka ta jest właśnie subiektywną oceną działalności kolejnych rządów II RP, a właściwie próbą wskazania błędów, złych wyborów, nieracjonalnych działań. Pewnego rodzaju intelektualną zabawą, co by było gdyby podjęto inne możliwe wtedy decyzje, jak by one wpłynęły na proces przygotowania armii i sam przebieg działań wojennych. (…)
Historycy w ogóle nie lubią takich rozważań, bo ich zdaniem nie przybliżają nas do prawdy obiektywnej. Nie jestem jednak zawodowym historykiem, a jako dziennikarza jednym z elementów, które mnie w historii pasjonują chyba najbardziej, jest możliwość wyciągania wniosków z jej lekcji. Na ten element „nauki o przeszłości” zwracamy w Polsce zbyt mało uwagi. Historia jest dla nas przedmiotem dumy, radości z minionej chwały i okazją do manifestowania patriotycznych uczuć. To nic złego, jednak zbyt rzadko służy nam też ku nauce – na błędach naszych przodków. A to o wiele mniej kosztowny i w sumie bezbolesny sposób zdobywania doświadczenia.
Z rozdziału I. Silni, zwarci, gotowi
Wieczorem 31 sierpnia 1939r po polskiej stronie granicy z Niemcami nastał względny spokój. Na swoje pozycje obronne trafiły już wszystkie zmobilizowane dywizje i brygady pierwszego rzutu, z czołowych armii i grup operacyjnych mających odeprzeć i powstrzymać początkowy napór niemieckiego najeźdźcy. Odwody znajdowały się nie dalej niż pół dnia marszu od wyznaczonych planem wojny rejonów operacyjnych. Wszystkie te siły zmobilizowano skrycie i stopniowo przesuwano nad granicę, dzięki kartkowemu systemowi mobilizacji niejawnej, którą objęto większość naszych sił. Jedynie gros oddziałów odwodowej armii „Prusy” i odwodowej grupy „Koło”, których drugi etap mobilizacji zaczął się 28 sierpnia, wraz z ogłoszeniem mobilizacji powszechnej, czekało na transporty lub była w pociągach wiozących je na wyznaczone rejony koncentracji. Jednak w ten sierpniowy dzień nic więcej nie można było już zrobić.
Duch wśród ludności był bardzo dobry ale jak mógł być inny, skoro z każdego ogłoszeniowego słupa podtrzymywała na duchu dziarska sylwetka żołnierza przebijającego bagnetem chciwą niemiecką dłoń sięgającą po nasze ziemie, a plakat propagujący pożyczkę na obronę przeciwlotniczą pokazywał dzielną obsługę przeciwlotniczego działka, nad którą szybowała wdzięcznie ogromna armada polskich aeroplanów. Byliśmy przecież silni, zwarci, gotowi.
Warszawa nie ustaje w pracy przy kopaniu rowów przeciwlotniczych. Wczoraj do robót zgłosiło się przeszło 20.000 ochotników, poza tym zaś pracowało około 3.000 płatnych robotników miejskich. Rozpoczęto kopanie rowów w 64-ech nowych punktach, ogółem zaś prace prowadzono w przeszło 230-tu punktach. Przy kopaniu rowów przeciwlotniczych na każdym kroku znajome twarze... Oto artystka filmowa Baśka Orwid i baletmistrz Ryszard Sobiszewski pracują z zapałem. W budowie znajdowało się około 30 km nowych rowów: na pl. Bankowym. Weteranów, Słonecznym, nad Wisłą, na Woli, na Ochocie, w dzielnicach północnych, na Kole, na Żoliborzu, Mokotowie itd. W niektórych dzielnicach zapał ludności jest tak wielki, że entuzjazm kopiących trzeba hamować, by samorzutnie podjęte wysiłki nie poszły w kierunku niepożądanym - donosi 31.08.1939 „Kurier Poranny”. (…) Z wielkim zapałem wzięli się do pracy przy kopaniu rowów na Targówku. W dzielnicy tej do pracy zgłosiły się dwie staruszki: 80-letnia p. Marianna Starzykowa (Mokra 55) i 83-letnia p. Anna Sobiechowa (Lusińska 27) wraz z czterema córkami, pracując codziennie po kilka godzin. Do kopania rowów stanęli również wszyscy emeryci miejscy, wezwani przez Zw. Zaw. Pracowników Samorządowych m. st. Warszawy.
(…) Do drugiej większej bitwy powietrznej dochodzi w rejonie Modlina ok. godz. 16,30. Niemiecka wyprawa w składzie 30 He 111 i Do 17 oraz 9 Ju 87 w osłonie 20 Bf 109 i Bf 110 szykowała się do zbombardowania lotniska na Okęciu. Na spotkanie Niemców wylatuje tym razem 36 Jastrzębi. Dodatkowo wsparcia udziela im 9 P.24 z dywizjonu myśliwskiego armii Modlin. Łupem Polaków padają cztery Messerschmitty i dziesięć bombowców. Tracimy jednak jednego Jastrzębia i jeden P.24. Generalnie biorąc bilans pierwszego dnia obrony Warszawy jest dla Polaków bardzo korzystny. Nasi piloci mogą zapisać na swoje konto 37 samolotów zestrzelonych na pewno, nie licząc prawdopodobnych i uszkodzonych. Tracimy bezpowrotnie trzy myśliwce a jedenaście jest uszkodzonych. Mechanicy dokonują cudów, by mogły następnego dnia wystartować do walki, a dowódca Brygady Pościgowej wysyła wieczorem zapotrzebowanie na sprowadzenie dwóch Jastrzębi z centralnej rezerwy samolotów.
Łącznie pierwszego dnia wojny Niemcy tracą 58 samolotów w walkach powietrznych i 15 wskutek ognia naszej obrony przeciwlotniczej oraz kraks podczas lądowania. (…)
No cóż, tak mógłby wyglądać przebieg walk 1 września 1939 roku, gdyby Polska wykorzystała wszystkie szanse jakie teoretycznie miała.
W rzeczywistości 1 września lotnicy z Brygady Pościgowej i 152. eskadry myśliwskiej (a. „Modlin”) zestrzelili 14 samolotów Luftwaffe, a także odnieśli 5 zwycięstw prawdopodobnie i uszkodzili 10 maszyn przeciwnika. W trakcie całodziennych walk w brygadzie zginął jeden pilot oraz jeden w 152. eskadrze. 8 pilotów brygady trafiło do szpitali. Bezpowrotnie stracono 11 samolotów, a 27 zostało poważnie uszkodzonych. Te zwycięstwa odnosili jednak na powolnych P.11, a w przypadku 123. eskadry na P.7. Według Rajmunda Szubańskiego (W obronie polskiego nieba) Niemcy stracili 1 września na całym froncie 40 samolotów, z tego 25 w wyniku walk powietrznych. Według niemieckich archiwaliów bezpowrotne straty z różnych przyczyn wyniosły 41 samolotów, z tego wg. polskiej komisji Bajana piloci myśliwscy zestrzelili 25 samolotów, a wg badań J.B. Cynka 24 samoloty.
W niebo nie wzniósł się z bombami ani jeden polski Łoś.
z rozdziału:
1.2.1 Historyczna dysproporcja sił
1 września 1939 roku o godz. 4,40 na Wieluń spadły pierwsze niemieckie bomby. O godz. 4.50 mjr Sucharski nawiązał łączność z dowództwem Marynarki Wojennej w Gdyni nadając lakoniczną wiadomość: „O godz. 4.45 dnia 1 września pancernik „Schleswig-Holstein” rozpoczął bombardowanie Westerplatte. Bombardowanie trwa”.
Walki z Niemcami zaczęły się na całej granicy, liczącej, po zajęciu przez III Rzeszę w 1939 r. Czech i Moraw oraz wasalizacji Słowacji, bagatela w sumie aż 2800 km. Do walki stanęli przeciwnicy o zdecydowanie nierównych siłach, używając terminologii bokserów - agresorowi z wagi ciężkiej musiał się przeciwstawić zawodnik wagi średniej.
Na początku września 1939 roku niemieckie siły lądowe dysponowały 84 dywizjami piechoty (35 najbardziej wartościowymi 1. fali, 16 - 2. fali, 19 - 3. fali, 14 małowartościowymi 4. fali) oraz 3 górskimi i jedną Landwehry, jak również różnymi kombinowanymi oddziałami piechoty. O przebojowej sile niemieckiej armii decydowało natomiast 7 dywizji pancernych (w tym jedna doraźnie sformowana przed samą wojną), 4 dywizje lekkie oraz 4 dywizje zmotoryzowane. W Prusach Wschodnich stacjonowała ponadto jedyna brygada kawalerii, a wojska SS dysponowały jeszcze 4 zmotoryzowanymi pułkami (jeden wszedł w skład dywizji panc. „Kempf”).
Na Polskę skierowano łącznie wszystkie dywizje szybkie czyli aż 15 (z brygadą kawalerii i pułkami SS włącznie) oraz 3 dywizje górskie, 37 dywizji piechoty (1, 2 i 3. fali, w odwodzie OKH było jeszcze 5 dywizji 2. i 4. fali) a ponadto różne kombinowane brygady piechoty, oddziały straży granicznej, pułki SS itp. Do obrony przed naszymi sojusznikami – Francją i Anglią – na swojej zachodniej granicy oraz w kraju Niemcy pozostawili ok. 40 dywizji piechoty (nad granicę trafiały sukcesywnie, głównie wciągu 2-3 pierwszych tygodni września) w sporej części wymagających szkolenia.
Bez wypowiedzenia wojny i ogłoszenia mobilizacji, wojska niemieckie zgodnie z planem „Fall Weiss” (Wariant Biały), uderzyły na Polskę na całej długości wspólnej granicy oraz z Moraw i Słowacji, stawiając Polskę w wysoce niekorzystnym położeniu strategicznym. Niemiecką przewagę powiększało lepsze uzbrojenie.
Polacy teoretycznie mogli tej sile przeciwstawić zaledwie 30 czynnych dywizji piechoty, 9 dywizji rezerwowych, 11 brygad kawalerii, 3 kombinowane brygady górskie, 2 brygady zmotoryzowane (w tym jedna w fazie organizacji), siły Lądowej Obrony Wybrzeża, brygadę forteczną oraz 83 bataliony Obrony Narodowej (część z nich weszła w skład regularnej armii, będąc np. podstawową siłą 55. DPrez), razem 1 milion 550 tys. żołnierzy.
W rzeczywistości 1 września udało się skoncentrować całkowicie jedynie 21 [22] dywizji piechoty (dodatkowe trzy [dwie] były w trakcie koncentracji i na pozycjach stały tylko ich niekompletne oddziały), 8 brygad kawalerii i zmotoryzowaną 10. BK, trzy brygady górskie i Lądową Obronę Wybrzeża – o sile słabej dywizji. Łącznie z batalionami Obrony Narodowej ok. 750 tys. żołnierzy. Do wybuchu wojny nie osiągnęło pełnej gotowości, i to tylko w stosunku do planu mobilizacji niejawnej, 7 dywizji piechoty (jedna dla armii czołowej, 6 dla armii odwodowej lub innych odwodów) oraz
3 brygady kawalerii (z tego 2 dla armii czołowych). Kolejne 7 dywizji z mobilizacji powszechnej miało planowo osiągać gotowość dopiero począwszy od 2 września z realną możliwością użycia ich w walce w okolicach połowy września.
31 sierpnia Niemcy skoncentrowali natomiast nad polską granicą 50 dywizji i 2 brygady, w tym 35 dywizji piechoty, 1 dywizję górską, 6 dywizji pancernych, 4 dywizje lekkie oraz 4 zmotoryzowane. Siły te wspierane były przez różne kombinowane oddziały. Łącznie 1 milion 750 tys. żołnierzy, w tym 1 milion 516 tysięcy wojsk lądowych1. Z północy atakowała Grupa Armii „Północ” o docelowej sile 22 związków taktycznych; ze Śląska, Czech i Moraw Grupa Armii „Południe” docelowo z 34 dywizjami.
Armia, która uderzyła 1 września na Polskę liczyła 558 batalionów, miała wsparcie 5378 dział i moździerzy, 3803 dział przeciwpancernych, 2511 czołgów. Polscy piechurzy i kawalerzyści dysponowali 375 batalionami, mogącymi liczyć na sukurs 2065 dział i moździerzy, 775 dział przeciwpancernych (nie licząc całkiem dobrych karabinów przeciwpancernych) oraz 475 wozów pancernych, wliczając w to nawet siłę trochę anachronicznych pociągów pancernych ale pomijając jednak pamiętające I wojnę światową czołgi renault. Ta przewaga była w rzeczywistości jeszcze większa bowiem Niemcy skupili większość sił na swoich głównych kierunkach uderzeń, a polskie oddziały były rozciągnięte w kordon wzdłuż całej granicy. Jeśli przyjąć obliczenia T. Jurgi to Niemcy na głównych kierunkach skupili: 430 batalionów piechoty, 4684 działa, 3216 dział przeciwpancernych i wszystkie 2511 czołgów. Wojsko Polskie na tych kierunkach dysponowało: 186 batalionami, 1166 działami, 456 działami przeciwpancernymi, 306 pojazdami pancernymi.
1.2.2 Skazani na klęskę
Przy takiej dysproporcji sił realne szanse skutecznej obrony były z góry skazane na niepowodzenie. Prorokował to kilka lat wcześniej generał Kutrzeba, który w opracowaniu o możliwościach obrony przed Niemcami słabszej gospodarczo i militarnie Polski podkreślał, że jedyną szansą na zrównoważenie hitlerowskiej przewagi jest sprawne przeprowadzenie mobilizacji wszystkich polskich sił i zbudowanie odpowiednich fortyfikacji. Mobilizację spóźniono, a fortyfikacji nie zdążono postawić z powodu zbyt późnej decyzji o rozpoczęciu budowy. Nawet w tej mocno okrojonej wersji, bo umocnienia postulowane przez gen. Kutrzebę rzeczywiście były w polskich realiach niemożliwe do zrealizowania. We wrześniu pozostała już więc tylko walka „do krwi ostatniej”.
Patrząc na przebieg kampanii wrześniowej z tej perspektywy, którą we wrześniu 1939 roku już widział i rozumiał marszałek Rydz-Śmigły oraz jeszcze kilku lub kilkunastu polskich wojskowych, można próbować zrozumieć sprzeczność decyzji naczelnego wodza; dowódcy widzącego nieuchronność klęski ale mimo wszystko próbującego jeszcze coś zrobić. To brzemię odcisnęło bardzo widoczne piętno na jakości dowodzenia człowieka, który dyletantem wojskowym przecież nie był, a we wrześniu dowodził fatalnie.
Losy naszej obrony, bez względu na klasyfikacje stosowane przez historyków spierających się czy zadecydowały już pierwsze trzy dni wojny czy dopiero siedem, były przesądzone z chwilą niemieckiego ataku. Warto jednak prześledzić przebieg pierwszych dni, by potem pokazać jak w trochę zmienionej sytuacji klęska mogła się zamienić się w skuteczną, chociaż ograniczoną w czasie obronę, której skutki mogły mieć realne konsekwencje polityczne, z innym przebiegiem II wojny światowej włącznie.
Z rozdziału II. Bilans otwarcia
(…) Nie wchodząc w znane wszystkim szczegóły można powiedzieć, że polską Wielkopolskę wywalczyło zwycięskie powstanie. Dużą część Śląska, do tego ze wszystkimi kopalniami cynku oraz 75 proc. kopalń węgla kamiennego i hut żelaza, trzy przegrane powstania. Gdańsk (w którym większość stanowili Niemcy) został wolnym miastem, a dostęp do morza Polska otrzymała przez pomorski korytarz. Takie ustalenia zapadły w Wersalu. Nie były to złe warunki dla nas, dla większości Niemców były jednak nie do przyjęcia. Tak powstało pierwsze zarzewie przyszłego zbrojnego konfliktu.
O ile Niemcy czuli się oszukani w sprawie Śląska i Gdańska, tak też Polacy poczuli się po przyznaniu Zaolzia Czechom. Ponieważ sprawa nie była przez dziesięciolecia (w PRL) rzetelnie wyjaśniana, kilka słów o okolicznościach takiej właśnie decyzji.
Ludność Księstwa Cieszyńskiego według spisu z 1910 roku w 54,8 proc. stanowili Polacy, w 27,1 proc. Czesi, a 18 proc. Niemcy. Czesi, którzy przewidzieli możliwość sporu o Zaolzie, dogadali się z Polakami o podziale zgodnie z kryteriami etnicznymi. W 1918 roku dokonano wstępnego podziału. Kiedy jednak rząd w Pradze zorientował się, że po polskiej stronie jest jedna trzecia kopalń węgla i wszystkie ważne linie kolejowe, zaczął kombinować jak wymigać się z ugody. Wymyślił więc bajkę o narastaniu wpływów bolszewickich na tych terenach i wprowadził do polskiego Cieszyna 15 tys. żołnierzy. To oburzyło aliantów, ale spory o przebieg granicy trwały i trwały. Ostatecznie na wniosek Czechów o przyszłości miał zadecydować plebiscyt. Zgłosili ten pomysł, licząc, że do plebiscytu nigdy nie dojdzie. I mieli rację. Kiedy w lipcu 1920 roku premier Grabski przyjechał na konferencję w Spa, prosić o pomoc w wojnie z bolszewikami, Czesi podsunęli mu ugodę, która stanowiła, że obie strony podporządkują się decyzji aliantów. Sugerowali przy tym, że bez plebiscytu zgodzą się na korzystne dla Polski rozwiązanie. Grabski będąc w rozpaczliwej sytuacji (Rosjanie podchodzili pod Warszawę) i nie wiedząc, że Benesz dogadał się z aliantami o ewentualnym przyznaniu Cieszyna Czechom, umowę podpisał.
Polski Sejm uznał niekorzystny dla Polski „wyrok” aliantów, ale jak to podkreślił w sejmie Witos: „Spotkał naród polski cios (…) bo przyznany został Czechom szmat rdzennie polskiej ziemi (…) wyrok ten wykopał przepaść między obydwoma narodami, które splot interesów politycznych i gospodarczych wiąże ze sobą”. Sprawa Zaolzia tak głęboko podzieliła oba państwa, że powstałego muru niechęci nie potrafiono przekroczyć nawet w chwili zagrożenia. Nigdy nie doszło do logicznej współpracy Polski i Czechosłowacji, a kiedy Czesi byli w 1938 roku w położeniu podobnym do naszego z 1920 roku, Rzeczpospolita odebrała co swoje. Żadnemu z narodów nie wyszło to jednak na dobre.
O ile wspomniane wcześniej granice były w ostatecznym rozrachunku wytyczane wysiłkiem dyplomatów (przy zbrojnym nacisku powstańców), to wschodni ich przebieg wyznaczyli już wyłącznie żołnierze polskiej armii. Przy milczącej akceptacji zwycięskich mocarstw.
Z rozdziału III Wojsko Polskie w przeddzień wojny
Wojna przerwała reformę sił zbrojnych. Polska została zmuszona do walki dysponując zarówno wojskiem średnio przygotowanym do nowoczesnej wojny, jak też z nieefektywnym i zawiłym systemem kierowania nim. (...)
(...) Inspektor Obrony Powietrznej Państwa gen. Józef Zając 28 listopada 1938 roku skierował do najwyższych władz wojskowych tajny raport o fatalnym stanie polskiego lotnictwa i brakach w jego wyposażeniu. W raporcie podkreślał, że poza lotnictwem bombowym kryzys dotyka wszystkie rodzaje sił powietrznych, a możliwa poprawa nastąpi dopiero w 1941 roku. Co istotne raport dowodził, że w sytuacji wybuchu wojny w latach 1939-40 nasze lotnictwo straci możliwości bojowe w ciągu 2-4 tygodni. I niestety nie pomylił się w ocenie, bo rzeczywiście po dwóch tygodniach walk jako realna siła bojowa przestało ono istnieć.
Raport ten stał się jedną z głównych przyczyn dymisji gen. Rajskiego, którą złożył 14 stycznia 1939 roku. Chociaż w uzasadnieniu dymisji powoływał się na ograniczanie jego władzy, przeszkody finansowe, biurokrację i ogólny chaos kierowniczy, to nie ulega wątpliwości, że to jego właśnie decyzje w dużej mierze doprowadziły do takiej a nie innej sytuacji w polskim lotnictwie.
Kiedy 19 marca 1939 roku odchodził z funkcji, w krajowych przedsiębiorstwach były zamówienia na 124 bombowce Łoś, 160 liniowych PZL-46 Sum, 500 myśliwskich Jastrzębi, 65 RWD-14 Czapla, 200 rozpoznawczych LWS Mewa, 130 treningowych PWS-33 Wyżeł i 150 szkolnych PWS-35 Ogar. Były to jednak zamówienia spóźnione i do tego nierealne. Szczególnie jeśli chodzi o Jastrzębie, które zamówiono, chociaż prototypy nie spełniły pokładanych w myśliwcu oczekiwań. Sama konstrukcja nie była zła, chociaż oczywiście wymagała dopracowania, jednak zastosowany silnik od początku powinien wzbudzić u fachowców wątpliwości. I pewnie wzbudził, ale łaknący sukcesów Rayski prawdopodobnie je spacyfikował.
W efekcie pod koniec 1938 r. lotnictwo dysponowało 789 samolotami bojowymi, w tym: 115 samolotami myśliwskimi P-7, 185 samolotami myśliwskimi P-11, 225 samolotami rozpoznawczymi R-XIII, 200 samolotami liniowymi PZL-23 Karaś, 45 samolotami rozpoznawczymi i pola walki Potez-25B, 21 bombowymi Fokker F.VII. Na stanie było też 975 samolotów szkolnych.
Z rozdziału IV Źródła wrześniowej klęski
Polska ze swoimi 35 mln mieszkańców była szóstym pod względem liczby ludności krajem w Europie i siódmym pod względem obszaru. Niemcy drugim co do obszaru i liczby ludności (69 mln), ustępując tylko euroazjatyckiej Rosji Sowieckiej. Potencjały gospodarcze jeszcze bardziej skazywały Polskę na klęskę, podobnie jak wydatki na wojsko, dziesięciokrotnie wyższe w Rzeszy niemieckiej. A jednak gen. Kutrzeba pisał: Potencjał wojenny samej Polski jest w porównaniu do Niemiec tak nikły, że trzeba uznać Polskę jako niezdolną do samodzielnej wojny z Niemcami, oczywiście w tym znaczeniu, że Polska odosobniona nie może liczyć na możliwość rozstrzygającego zwycięstwa, co nie znaczy, abyśmy byli niezdolni do narzuconej nam wojny w obronie niepodległości. I nie była to opinia na użytek opinii publicznej ale rzetelna analiza zdolnego generała dla najwyższych władz wojskowych. Szkoda, że nie znalazła potwierdzenia w naszej realnej wojnie z Rzeszą, a urzeczywistnili ją natomiast Finowie w walce z ogromnym Związkiem Radzieckim.
(…) Dla analizy działań podjętych po odzyskaniu niepodległości trzeba postawić kilka zasadniczych pytań. Czy rzeczywiście niezbędna była tak kosztowna budowa przemysłu zbrojeniowego w sytuacji gdy trzeba było jednocześnie kupować broń dla wojska? Jeśli tak, to czy proces inwestycyjny był prawidłowy i czy jednak nie należało go zacząć wcześniej? Czy były przesłanki i możliwości rozpoczęcia reformy armii i budowy przemysłu o kilka lat wcześniej? Na koniec czy prawidłowa była realizacja planu i czy w fazie wykonawczej dokonywano odpowiednich korekt?
Niestety, tylko odpowiedź na pierwsze z tych pytań brzmi zdecydowanie tak. Musieliśmy budować własny przemysł bo tego wymagał interes ekonomiczny kraju, konieczność jego uprzemysłowienia oraz walka z bezrobociem. Ponadto za granicą rzeczywiście było bardzo trudno kupić nowoczesny sprzęt i np. z części materiałowej pożyczki francuskiej, czyli tej na zakupy sprzętu i surowców we Francji, wykorzystaliśmy tylko 15 proc. kredytu i to głównie na surowce. Więcej Francuzi modernizujący własną armię, po prostu nie chcieli nam sprzedać i nie dostarczali nawet sprzętu, który zgodzili się już wcześniej udostępnić. Niestety przemysł zaczęliśmy tworzyć za późno, budowaliśmy według złego planu, drogo, bez rozeznania najpilniejszych potrzeb i współdziałania wszystkich zainteresowanych. Stawialiśmy też zbyt wysokie wymagania jakościowe...
Lista grzechów popełnionych przy realizacji planu rozbudowy przemysłu jest długa i tylko pewnym pocieszeniem jest fakt, że w Polsce po raz pierwszy powstawały naprawdę nowoczesne zakłady produkcyjne. Za dziesięć lat mielibyśmy rzeczywiście wspaniałą bazę wytwórczą, tylko wojna nie chciała czekać. Zwykłą wymówką jest jednak twierdzenie, że wojny się tak szybko nie spodziewano. Dowody? Proszę bardzo.
Już w czerwcu 1934 roku gen Władysław Sikorski opublikował książkę „Przyszła wojna ...”, która przyniosła mu międzynarodowe uznanie i została przetłumaczona na francuski, rosyjski, niemiecki i angielski. Dla nas ważne jest, że autor jasno określił przedział czasowy w jakim Niemcy będą gotowe do nowej wojny - między 1935 a 1940 rokiem! Następnie gen dyw. Tadeusz Kutrzeba (komendant Wyższej Szkoły Wojennej, generał do prac w GISZ, a od marca 1939 r. Inspektor Armii) opracował dwa studia strategiczne dotyczące ewentualnego konfliktu z Niemcami. Pierwsze w marcu 1936 roku, drugie w styczniu 1938 roku, pogłębione, z nowymi akcentami, opracowane we współpracy z ppłk Stefanem Mossorem (I oficerem sztabu gen. Kutrzeby). Analiza obu dokumentów mówi wyraźnie jak doświadczony generał z upływem czasu coraz pewniej widział nieuchronność wojny z Niemcami. Autor przewidział też, szczegółowo to uzasadniając, przedział czasowy w jakim wojna może wybuchnąć i określił go na lata 1939 – 1944!
(…) Rozległość polskich granic wymagała budowy fortyfikacji. I je budowano, głównie na wschodniej granicy. Kiedy jednak w 1938 roku nad Polską zawisła bezpośrednia groźba wojny z Niemcami nadszedł ostatni moment zwiększenia tempa budowy umocnień na granicy zachodniej. Niestety nie było nawet planu fortyfikacyjnego zabezpieczenia wojny z Niemcami, bo za taki nie można uznać budowy umocnień na Śląsku, Helu i Westerplatte. Prowadzono co prawda różnego rodzaju studia, powstawały koncepcje, ale zadanie opracowania kompleksowego planu zostało zlecone szefowi III Oddziału SG dopiero na początku maja 1939 roku. Ten, na przełomie maja i czerwca, przedstawił jedynie ogólną koncepcję na temat zakresu robót. Więcej w tak krótkim czasie nie był w stanie zdziałać. Gdyby planowanie zaczęto wiosną lub ostatecznie jesienią 1938 roku, kiedy to zarówno Francja jak i Wielka Brytania znacznie przyśpieszyły swoje przygotowania wojenne, sytuacja żołnierzy broniących naszych granic byłaby zdecydowanie lepsza.
W 1939 roku szef Oddziału III Sztabu Głównego, płk Kopański słusznie założył, iż w sytuacji bezpośredniego zagrożenia nie ma możliwości ufortyfikowania całej granicy z Niemcami. Zaproponował więc rozbudowę inżynieryjną skrzydeł polskich sił, czyli dwóch umocnionych rygli.
(…) Tymczasem zamiast rozpocząć prace fortyfikacyjne jak najwcześniej, ich rozpoczęcie opóźniano (np. z powodu żniw) a wszelkie ograniczenia w realizacji budowy fortyfikacji zniesiono dopiero
12 lipca19, co praktycznie uniemożliwiło realizację planów fortyfikacji. Do tego obowiązek wykonywania umocnień spadł na dowódców związków operacyjnych i jednostki operujące w rejonach ich przyszłych walk, a tych niewiele przed wojną dotarło na miejsce przyszłych działań. Nie może więc dziwić fakt, że o ile w improwizowanych planach Sztabu Głównego zakładano wybudowanie ogromnej liczby 1688 obiektów stałych (o nierealności tych założeń może świadczyć fakt, że na wschodniej granicy w okresie 1936-39 zdołano wybudować kosztem ok. 100 milionów złotych maksymalnie do 700 obiektów fortyfikacyjnych20), to do l września 1939 r. wybudowano ich zaledwie 323 (maksymalnie do 400) i to nie zawsze na rzeczywistych kierunkach głównego uderzenia przeciwnika21.
Tymczasem, gdyby prace fortyfikacyjne zaczęto w kwietniu, to mając wcześniej opracowane plany fortyfikacji polowych i uwzględniając rzeczywiste tempo prac z 1939 roku można było wybudować ponad 900 schronów polowych. Realne podejście do zagrożenia już w 1938 roku pozwoliłoby wzmocnić obronę i to w stopniu decydującym o przebiegu walk we wrześniu!
(...) Lista grzechów popełnionych przy realizacji planu rozbudowy przemysłu jest długa i tylko pewnym pocieszeniem jest fakt, że w Polsce po raz pierwszy powstawały naprawdę nowoczesne zakłady produkcyjne. Za dziesięć lat mielibyśmy rzeczywiście wspaniałą bazę wytwórczą, tylko wojna nie chciała czekać. Zwykłą wymówką jest jednak twierdzenie, że wojny się tak szybko nie spodziewano. Dowody? Proszę bardzo.
Już w czerwcu 1934 roku gen Władysław Sikorski opublikował książkę „Przyszła wojna ...”, która przyniosła mu międzynarodowe uznanie i została przetłumaczona na francuski, rosyjski, niemiecki i angielski. Dla nas ważne jest, że autor jasno określił przedział czasowy w jakim Niemcy będą gotowe do nowej wojny - między 1935 a 1940 rokiem! Następnie gen dyw. Tadeusz Kutrzeba (komendant Wyższej Szkoły Wojennej, generał do prac w GISZ, a od marca 1939 r. Inspektor Armii) opracował dwa studia strategiczne dotyczące ewentualnego konfliktu z Niemcami. Pierwsze w marcu 1936 roku, drugie w styczniu 1938 roku, pogłębione, z nowymi akcentami, opracowane we współpracy z ppłk Stefanem Mossorem (I oficerem sztabu gen. Kutrzeby). Analiza obu dokumentów mówi wyraźnie jak doświadczony generał z upływem czasu coraz pewniej widział nieuchronność wojny z Niemcami. Autor przewidział też, szczegółowo to uzasadniając, przedział czasowy w jakim wojna może wybuchnąć i określił go na lata 1939 – 1944. Zainteresowanych odsyłam do publikacji „Studium planu strategicznego Polski przeciw Niemcom, Kutrzeby i Mossora”. (...)
Niestety ani opracowanie z 1936 roku, ani studium, które marszałek Rydz-Śmigły otrzymał 26 stycznia 1938 roku, nie wpłynęły znacząco na polskie przygotowania do wojny. Zignorowano je pomimo faktu, że z tezami postawionymi przez generała Kutrzebę w pełni korespondowały tajne raporty wywiadu, jak i jawne wydarzenia polityczne (12 marca 1938 roku Niemcy wkroczyli do Austrii, a 24 kwietnia Konrad Henlein, szef Partii Niemców Sudeckich, wysunął 8 żądań tzw. karlsbadzkich). Być może z powodu słynnego opisanego przez Wańkowicza „polskiego chciejstwa” – wojna z Niemcami nam nie pasuje, nie jesteśmy do niej gotowi, to udawajmy, że jej po prostu nie będzie. Skutki okazały się opłakane.
Biorąc pod uwagę, że opinia gen. Kutrzeby nie była odosobniona, a popierała ją większość polskich generałów jeszcze za życia marszałka Piłsudskiego (w kwietniu 1934r. marszałek zapytał inspektorów armii oraz generałów i pułkowników z wojskowego kierownictwa, z kim najpierw będzie wojna –
z Niemcami czy Rosją, na co zdecydowana większość wskazała na Niemcy, ale już wtedy Rydz-Śmigły uważał inaczej), należało się do niej zacząć przygotowywać wcześniej. Na pewno już od 1933 roku, kiedy to marszałek Piłsudski zaniepokojony wydarzeniami w Niemczech, sugerował Francuzom możliwość udziału Polski w ewentualnej wojnie prewencyjnej z tym krajem...
Z rozdziału XI. Podsumowanie, czyli jak pokonać Hitlera i powstrzymać Stalina
Fiasko przyjętych zasad finansowania modernizacji polskiej armii, co zmusiło do wydłużenia założonego procesu dozbrajania aż po rok 1946, zamiast skutkować modyfikacją planu, zaowocowało zmianą przewidywań co do chwili wybuchu wojny. Racjonalnie postępując należało podzielić cały program na dwa etapy – pierwszy, dążący do maksymalizacji wzrostu siły bojowej w krótkim czasie; i drugi, oznaczający długofalową modernizację. Dla realizacji pierwszego można było na przykład zatrzymać w kraju eksportowane myśliwce P.24 i rozpoznawczo-bombowe „Karasie” z francuskimi silnikami, działa przeciwlotnicze i przeciwpancerne. Zrobić wszystko by uzbroić i wyposażyć wyprodukowane już „Łosie”. Kupować broń i amunicję w naszych fabrykach za pieniądze z wcześniej uwolnionych pieniędzy budżetowych. Wybrano wariant uspokajania się, że wojny nie będzie. Opisywane już analizy Wł. Sikorskiego (książka), T. Kutrzeby (studium), a nawet raporty wywiadu, poszły w kąt na rzecz urzędowego optymizmu.
Kiedy już wojna pukała do drzwi, spóźniono mobilizację alarmową. W efekcie mobilizacja niejawna pozwoliła na całkowitą koncentrację nad granicą tylko 21 pełnych dywizji piechoty (przy dużej dobrej woli 22) i 8 brygad kawalerii. Na froncie zabrakło i to tylko w stosunku do planu mobilizacji niejawnej 7 dywizji piechoty i 3 brygad kawalerii. Żeby było jeszcze dziwniej, nie wszystkie alarmowo mobilizowane jednostki trafiały do armii mających walczyć od pierwszego dnia wojny. Zasilały też odwody, natomiast pierwszorzutowe zgrupowania miały walczyć niekompletne i czekać na swoje „etatowe” dywizje nawet do dwóch tygodni. W efekcie, podczas wrześniowych dni marszałek Rydz-Śmigły nigdy nie miał w pełni gotowych do użycia więcej niż trochę ponad połowę polskich dywizji piechoty! Co w jakimś miejscu następowało wzmocnienie sił to jednocześnie w innym następował istotny ubytek. Jak podaje Porwit, na 17 DP i 5 BK uczestniczących w poważnych walkach do 5 września, utracono zupełnie lub częściowo 6 dywizji (w tym jedna utraciła bazę mobilizacyjną) i 1 brygadę. Tegoż 5 września gotowe do natychmiastowego użycia były 23 dywizje piechoty, 10 brygad kawalerii, 1 zmotoryzowana, 2 górskie i forteczna. W trakcie przewozów i wyładowań było jeszcze sześć dywizji, dwie czekały na transport, a dwie były ciągle w fazie mobilizacji bądź organizacji. Tymczasem T. Kutrzeba, pisał w „Studium”, iż bez wyprzedzającej mobilizacji wojnę przegramy na pewno. I rzeczywiście duża część z takim trudem zmobilizowanych jednostek w ogóle nie walczyła lub uczestniczyła w marginalnych starciach. Poza strefą głównych walk toczonych przez pięć dni znalazło się aż 11 dywizji i 6 brygad kawalerii. To był przykład marnowania i tak szczupłych sił. Wydzielając aż 15 dywizji jako swoje odwody i kierując do tych odwodów dywizje z mobilizacji alarmowej marszałek Rydz-Śmigły, wbrew pozorom, tylko zmniejszył swą względną swobodę działania – stwierdza Porwit.
Lublin 01-02-2017
- e-pojezierze.pl